czwartek, 3 października 2013

No i już po wszystkim cz.1

Jak każda napiszę: Tyle przygotowań a tak szybko to minęło :)

Teraz opiszę 4 dni przed ślubem bo nie spodziewałam się takiego nawału zajęć. W następnych postach ślub, ogrodowe poprawiny i wakacje.

Od wtorku miałam wolne i starałam się ogarnąć ile mogłam.

Cztery dni do: Ogarnęłam z grubsza mieszkanie - pochowałam niepotrzebne rzeczy po szafach, powynosiłam do piwnicy, co większe klamoty, żeby na zdjęciach nie było chaosu w tle. Kupiłam świeże zioła do doniczek w kuch i wrzosy na balkonik. Ugotowałam obiad na 3 kolejne dni, bo wiedziałam, że nie będzie czasu na gotowanie (ale potem się okazało, że nie było czasu nawet na jedzenie). Spokojnie przygotowałam świeczniki z piaskiem, lampiony i korki do winietek żeby sprawnie wywieźć wszystko w piątek wieczorem. Na 18. miałam jeszcze spotkanie z klientką ( do 22) nie mają ludzie sumienia. Ogólnie spokojny i owocny dzień.

Trzy dni do: Z rana pojechałam na giełdę oszacować sytuację- co jest czego nie ma i co mogę z tego zrobić za normalne pieniądze. Kupiłam kilkanaście małych dyń ozdobnych białych i zielonych i gąbkę florystyczną. Potem na 10 miałam spotkanie w salonie ślubnym na odbiór sukni - pojechałam ze świadkową. Sukienka pasowała wszystko było ok, tylko kasy na koncie zabrakło na zapłacenie :) Świadkowa stanęła na wysokości zadania i pożyczyła ze swojego konta. Po prostu zapomniałam przelać z oszczędnościowego. Potem pół dnia szukałyśmy butów dla świadkowej - nie znalazłyśmy. Sukienkę z salonu zabrałyśmy do mamy do domu gdzie miałam ją ubierać w dzień ślubu, tak jakoś stwierdziłyśmy, że spróbujemy ją włożyć i dopasować dodatki na spokojnie no i okazało się że sznurowanie nie jest takie proste na jakie wygląda i ćwiczyłyśmy je jakieś 1,5h w miedzy czasie sprawdzając jak to powinno wyglądać na internecie. Całe szczęście, żeśmy chciały te dodatki przymierzyć bo byśmy w dzień ślubu poległy na sznurowaniu a nie jak przypuszczałam na dodatkach. Te nie przysporzyły trudności - pierwotnie kupiony granatowy sweterek z wysokim stanem przekonał mamę, a na szyję włożyłam naszyjnik z masy perłowej pożyczony od koleżanki - duży owalny: ten


Po południu jeszcze chwilę posiedziałam u świadkowej z jej córeczką. A potem oczywiście na złamanie karku leciałam do Gdyni, bo trzeba było kupić prezent dla naszego chrześniaka którego mieliśmy ochrzcić przed naszym ślubem. Wieczorem jeszcze spotkanie z DJ w restauracji i finito. Myślałam, że padnę ze zmęczenia i jeszcze dopadła mnie nieciekawa przypadłość związana pewnie ze stresem więc cierpiałam wieczorem i następnego dnia. 

Dwa dni do: Dzień zapowiedziany przez Świadkową jako organizowany przez nią od godziny 13. Do 12.30 sprzątałam mieszkanie - kurze, doogarnianie, a chłopisko miało potem pozmywać podłogi. Od 13 ze świadkową leżałyśmy w SPA - najlepszy prezent ever! Za to mój P miał "dzień konia" bo okazało się, że na obiad do nas (28m2) przyjedzie jego brat który tego dnia ze Szwajcarii przyleciał z rodziną (w sumie 4 os)  i jego mamusia z siostrami - to już 7osób + on to 8. Biedny dzwoni do mnie o 16 pytając czy my w ogóle mamy jakiś obrus w domu.. że on sobie da radę żebym tylko ciasto kupiła i słuchajcie dał radę! Ja spokojnie po 19, bo jeszcze na obiad poszłyśmy, przyjechałam z ciastem, wymasowana i wygrzana w saunie ze świeżym pedicurem a tam tłum ludzi w domu. Po 2 godzinach tłum się zmył.

Jeden dzień do: To była rozpacz od 5 rano.. Pojechaliśmy na giełdę po kwiaty - piękne udało się kupić, wracając zajechaliśmy do mojej mamy po kwiaty z ogrodu, nawet jej nie budziliśmy tylko wycięliśmy co potrzebne i polecieliśmy dalej, odebrać od koleżanki sukienkę na wszelki wypadek na wesele, potem mój P próbował się zdrzemnąć (czego potem żałował bo tej godzinki brakowało mu w ciagu dnia) a ja poleciałam do sklepu po jakieś drobiazgi - nitkę, agrafki, leki. Spakowałam torbę z potrzebnymi rzeczami na sobotę, a następnie zabrałam się za układanie dekoracji z kwiatów. Proszę jak pięknie




Objaśnię dekoracje- kwiaty nawiązywały do naszej kolorystyki bo prócz czarno -czerwonych dalii i ciemno różowych pędzelków były w nich niebieskie osty, takie subtelne i nie dosłowne nawiązujące wyszły mi te kompozycje.
W tym czasie P wstał i zaczął kończyć graficzne sprawy (winietki, różne menu,opisy do księgi gości) i chciał zanieść to wszystko do drukarni i tu się zaczęły schody bo w kółko coś było źle czegoś brakowało i chyba ze 3 razy wracał do domu coś poprawiać. W między czasie zaczęliśmy sprawdzać gdzie i na którą spowiedź jest i  znów wtopa bo 2 podejścia w sumie mieliśmy i wszystkie chybione bo niestety na necie letni rozkład spowiedzi był. Potem pognaliśmy w korkach przez miasto na 2 auta ze świadkami i ich dziećmi do Gdańska papiery podpisać - w ostatniej chwili wpadliśmy do biura parafialnego, na każdych światłach wiercąc się ze zdenerwowania. Musieliśmy podpisać dokumenty w piątek bo do ślub mieliśmy w kościele nie będącym parafialnym no a księga nie może opuszczać swojego kościoła. 
Wszytko poszło by sprawniej gdyby nie rodzinka P która tak przeciągnęła jakiś swój spacerek, że w auta wsiedliśmy punk 16 i wpakowaliśmy się w najgorsze korki... 
Po podpisaniu papierów ruszyliśmy znów do Gdyni - P spokojniej, a ja co sił w nogach bo musiałam na paznokcie wrobić w godzinę z Gdańska do Gdyni Chyloni a po drodze zostawić w mieszkaniu świadkową z córą. I znów w ostatniej chwili wpadłam, przeklinając na czym świat stoi. Po pazurach znów gazu na kolejną próbę wyspowiadania się i znów fiasko. Załamani perspektywą wstawania o 6 rano w dzień ślubu (bo wtedy na pewno była spowiedź w czasie mszy porannej) pognaliśmy do domu, a P pojechał po brata i jego rodzinę bo brat miał tego dnia urodziny i mieliśmy gdzieś z nimi pójść na kolację. Ja miałam z 20 min wolnego w domku więc zabrałam się za wycinanie menu ( 50 w 20 min), a na kolacje do knajpy spakowałam sobie winietki do wycięcia. W godzinę zamówiliśmy i zjedliśmy kolację (jedyny posiłek dnia) i znów polecieliśmy po dekorację do mieszkania i do restauracji dekorować po drodze odwożąc dzieci i żonę P brata. W restauracji byliśmy o 23 i do północy rozstawialiśmy się ze wszystkim, oczywiście okazało się że jedna winietka zginęła, ale cud koleżanka, która pomagała przy dekoracji zgodziła się na następny dzień dodrukować tą winietkę. Jakoś przed 1 byliśmy w łóżku. 

Po tym dniu czuliśmy się tak jak by ktoś zebrał wszystkie nasze sesje z 5 lat studiów i spakował nam je w jeden dzień. Kongo jakiego w życiu nie mieliśmy, ale nie żałuję wkładu pracy- uważam, ze było warto.

2 komentarze:

  1. Czytając o tym chyba poczułam to co Wy! Masakra ja już się boję! Wszędzie czytam od każdego słyszę OSTATNI TYDZIEŃ jest najgorszy! Cieszę się, że postanowiłaś to wszystko opisać, na pewno przyda się innym Pannom (mi w szczególności) :):) Czekam na resztę relacji:):)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście dla mnie też ostatni tydzień był najgorszy. Wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą, ale każda najmniejsza zmiana czy rzezc do załatwienia, była starsznie stresująca :) Z niecierpliwością czekam juz na zdjęcia! Pozdrawiam, Ania (http://kreatywnyslub.com/)

    OdpowiedzUsuń